Po czym poznać łodzianina? Istnieje kilka sformułowań,
które są charakterystyczne wyłącznie dla mieszkańców Łodzi. Zaprezentuję więc
kilka z nich, żebyście niczym nie byli zdziwieni.
Fakt, iż ciężko
zrozumieć mieszkańca Śląska lub Kaszub, został już zaakceptowany. Jednak
rozmowa z mieszkańcem Poznania, Krakowa, czy nawet Łodzi także bywa często
źródłem nieporozumień. Do dziś trwają spory, czy łodzianie posiadają własną
gwarę. Pewne jest jednak to, że często występują określenia oraz sformułowania
typowe tylko dla nich.
Do napisania tego
tekstu zainspirowało mnie wydarzenie, które miało miejsce na pierwszym roku
moich studiów. Wybrałam się na zakupy z Agnieszką (dalej A), która przyjechała do
Łodzi z małej miejscowości pod Krakowem, ja natomiast (dalej K) pochodzę z
okolic Poznania. Aga szła kilka kroków przede mną, nagle odwraca się zdziwiona:
A: Wy też robicie taką galaretkę na święta? Nie
wiedziałam, że to jest w sklepach.
K: [O co jej chodzi? Galaretkę na święta?] Nie, nie robimy.
K: [O co jej chodzi? Galaretkę na święta?] Nie, nie robimy.
Idąc dalej między
sklepowymi półkami, zwróciłam uwagę na znajomą potrawę. Zaskoczyło mnie to, co
zobaczyłam.
K: Aga, patrz! Galat! Nie wiedziałam, że to można
kupić.
Agnieszka nie wiedziała, o co mi chodzi, więc podeszła z zaciekawieniem, żeby zobaczyć ten cały GALAT.
A: Galat? Galaretka! No właśnie o to Cię pytałam…
Agnieszka nie wiedziała, o co mi chodzi, więc podeszła z zaciekawieniem, żeby zobaczyć ten cały GALAT.
A: Galat? Galaretka! No właśnie o to Cię pytałam…
Na drugi dzień chciałyśmy opowiedzieć koleżankom z Łodzi o tej sytuacji. Ku naszemu zdziwieniu nikt nie zaczął się śmiać, dziewczyny chyba nie zrozumiały, o co nam chodzi. Po dłuższej rozmowie okazało się, że tutaj w środku Polski, rozpowszechniona jest nazwa „zimne nóżki”. Jeszcze jedno określenie! To był początek moich nieporozumień językowych w Łodzi.
Kiedy przyjechałam
na studia, pierwsze co musiałam zrobić, to kupić sobie bilet miesięczny na
przejazdy komunikacją miejską. Jak się okazało, kupiłam sobie migawkę. Chociaż
dzisiaj już przyzwyczaiłam się do tego określenia, trudno było się przestawić.
Musiałam się także nauczyć, że pętla to krańcówka, a jak chcę kupić turecki
chleb z rodzynkami, to proszę o żulik. Ciekawostką była dla mnie także forma „z
miasta Łodzi”. Jest to konstrukcja składniowa
przestrzegana przez łodzian starszej daty, zamiast wyrażenia „z Łodzi” –
nasuwającego skojarzenie ze złodziejem.
Sama łapałam się
też na tym, że używam sformułowań typowo poznańskich. Chociaż logiczne wydawało
mi się, że można zamykać drzwi klamką i zakluczyć kluczem, w Łodzi co by się
nie zrobiło, to drzwi się po prostu zamyka i tyle. Pewnego razu po powrocie z
zajęć ok. godz.15, wspomniałam współlokatorce, że o tej godzinie lepiej nie
jeździć tramwajami, bo zawsze jest wuchta wiary. „Kto jest zawsze? Kim lub czym
jest ta wuchta wiary?” Miałam na myśli to, że tramwaj był zatłoczony, bo było
mnóstwo ludzi. Wszyscy się dziwili również, że np. na twarz mówię „kalafa”, na
psa „kejter”, a na taboret „ryczka”. Innego razu, gdy powiedziałam
współlokatorce, że kupiłam na obiad pyry, z zaciekawieniem spojrzała do torby
na zakupy. Oczywiście miałam na myśli ziemniaki. Kiedyś na jednym z wykładów
koleżanki z ławki obok dopadła tzw. „głupawka”. Cały czas się śmiały, nie
zwracając uwagi na przynudzającego wykładowcę. Po zajęciach zapytałam, z czego
się tak chichrały. Zanim otrzymałam odpowiedź na moje pytanie, musiałam im
wytłumaczyć, że „chichrać się” oznacza po prostu „śmiać się”, co znowu je
rozśmieszyło. Podobne sytuacje mają miejsce do dzisiaj, niemal każdego dnia
odkrywam nowe niezrozumiałe do pozostałych osób słowo, które dla mnie jest
codziennością.
Najśmieszniejsze
sytuacje mają miejsce zawsze z wcześniej już wspomnianą Agnieszką, która
pochodzi z okolic Krakowa. Zapytałam ją kiedyś, czy wyjdziemy na dwór. Wówczas
Agnieszka zaczęła się zastanawiać, gdzie w pobliżu znajduje się jakiś zamek.
Aga, kiedy wychodzi z mieszkania, to po prostu idzie na pole. Kiedy chce kupić
pomadki, to idzie do spożywczaka i kupuje czekoladki. Gdy poprosiła mnie kiedyś
o strugaczkę, domyśliłam się i z uśmiechem podałam jej temperówkę.
Takich przykładów
mogłabym wymieniać bez liku. Każdy z Was wcześniej czy później przekona się, że
mówić biegle w języku polskim, to pojęcie względne. W obrębie własnego państwa
może dojść do nieporozumień językowych, są to jednak zazwyczaj śmieszne
sytuacje dla obu stron.
Może Wy znacie
jeszcze jakieś przykłady łódzkich nieporozumień? Piszcie w komentarzach :)
No to trzymajcie
się, wiaruchna! :)
Kari
Ha ha samo życie...tak to rożnie po polskiemu wychodzi
OdpowiedzUsuńPampuchy :D
OdpowiedzUsuńe tam pampuchy... pyry z gzikiem!
OdpowiedzUsuńJakoś ciężko mi uwierzyć w prawdziwość tych wszystkich przytoczonych tu sytuacji - sorry.
OdpowiedzUsuńNo faktycznie, są takie nierealne... hahaha
UsuńW niektórych sytuacjach sama brałam udział, więc mogę potwierdzić :) Jak się zna ludzi z różnych części Polski, to naprawdę bywa zabawnie podczas rozmowy! Pozdrawiam autorkę :)
Ciekawe tylko, że w samym Poznaniu nie używa się już kompletnie słów typu kalafa czy kejter. A Poza tym - kalafa to raczej niegrzeczne słowo, więc nie sądzę że do znajomych się tak mówi ;)
Usuńbłogosławieni ci ,którzy nie widzieli a uwierzyli....a to na 100 % tak było!!!
UsuńTak ,dobrze pamiętam tą sytuacje z pyrami :D haha. Jak dobrze poznać kogoś z zachodniej części Polski i dowiedzieć się takich ciekawostek :P
OdpowiedzUsuńpozdro dla autorki!:)